22 października 2014

Od Esme - C.D.

Następnego dnia po porannym treningu razem z Arentem wymknęliśmy się do lasu jak zwykle na parę godzin. Po wczorajszej kłótni z mama byłam bardzo nabuzowana, ale w stosunku do Arenta tego nie okazywałam.
Poszliśmy nad jezioro, a tam odbiliśmy na południe by zbadać, co kryje się w dotąd nieznanym nam terenie. Spacerowaliśmy dobre pół godziny, gdy w końcu usłyszeliśmy głosy. Myśląc że to nasi ludzie szukający nas powoli szliśmy w ich stronę. Mimo wszystko staraliśmy się być bardzo cicho. Gdy byliśmy już bardzo blisko zobaczyliśmy 4 mężczyzn na szczęście stojących do nas tyłem. Każdy w ręku miał szklaną butelkę, z której co chwila popijał. Nie do końca rozumiałam co mówią, bo mieli dziwny akcent, ale patrzyli się na stadko saren zamkniętych w małej altance, a wśród nich nawet koń, wyglądał jak ta nowa Luna... Oby nic jej nie było. Świętowali schwytanie ich. Oboje z Arentem spojrzeliśmy na siebie przerażeni i powoli zaczęliśmy odchodzić z tego miejsca starając się pamiętać, którędy przyszliśmy, chwilę błądząc po lesie znalazłam zwalone drzewo, które mijaliśmy idąc tam zupełnie jeszcze niczego nie świadomi. Stamtąd już puściliśmy się galopem. Ja biegłam powoli by Arent nie został z tyłu i biegliśmy obok siebie. Niestety był to chyba zły wybór, bo mężczyźni umilkli i było słychać jak co chwila łamią jakąś gałązkę. Przyspieszyliśmy. Wciąż nie biegłam pełną prędkością by nie oddzielić się od Arenta. Bardzo się bałam. Na szczęście mężczyźni nie byli zbyt szybcy, ale za to ich psy tak. Zaczęły nas doganiać i próbowały kąsać, ale za każdym razem dostawały ode mnie lub Arenta mocnego kopniaka. Niestety to spowalniało naszą ucieczkę, ale w porę udało nam się dobiec do toru wyścigowego. Ja znając go doskonale wskazałam Arentowi drogę, musieliśmy skakać. To jedyna opcja ucieczki przed psami. I choć ja nie umiem skakać, to jakoś sobie poradziłam. Arentowi poszło gładziej bo jest specjalistą w biegach przełajowych.
- Szybko, tędy! - powiedziałam nie za głośno i oboje z Arentem stanęliśmy w bramkach startowych, które zamknęły się, na szczęście to nowy sprzęt więc nie wydał przy tym dźwięku. Staliśmy tam chwilę, aż psy przestały ujadać i wraz z mężczyznami wrócili w las. Gdy Frank przyszedł na tor, bo tam zawsze czekałam na trening, bardzo się zdziwił widząc mnie i Arent w bramkach startowych. Otworzył i wypuścił nas i Arent oglądał cały mój trening.
O mały włos uniknęliśmy schwytania przez kłusowników. Ale co z nimi teraz będzie?

(Luna?)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz